Krzysztof Mądel SJ

Samorząd zadań czy samorząd potrzeb?

Tekst ukazał się w „Dzienniku Polskim” 11 marca 2010 r.

  

8. marca Jerzy Buzek i Marek Woźniak, marszałek wielkopolski, zainicjowali w Poznaniu kampanię społeczną pod hasłem "Odrodzenie ducha - budowa wolności". Słowa te, wyjęte z eseju nieodżałowanego i wciąż zapoznanego krakowskiego filozofa Mirosława Dzielskiego (1949-1989) stanowią dobry punkt wyjścia do refleksji nad kondycją polskiego samorządu.

Wolność zaczęła się wcześniej

Przypadająca w tym roku 20. rocznica jego odrodzenia wkrótce zostanie zagłuszona przez nadciągające kampanie wyborcze; warto więc wykorzystać chwilę względnej ciszy, aby spojrzeć na naszą samorządność od strony obywatelskiej.

Jerzy Buzek zrobił to podczas poznańskich uroczystości. Zabrał tam głos jako osoba blisko związana z licznymi organizacjami obywatelskimi, dlatego nie omieszkał wspomnieć, że polska wolność zaczęła się nie w roku 1989, ale dziesięć lat wcześniej, podczas pierwszej pielgrzymki Jana Pawła II do Ojczyzny. Tę konstatację wypada docenić, czyni ją bowiem polski ewangelik, prominentny działacz opozycji, który europejską politykę zna od podszewki i który zapewne wie, że sam Jan Paweł II opisując tamte przemiany w encyklice Centessimus annus, całą uwagę skupił na odważnych i nad wyraz dojrzałych działaniach obywatelskich w chwili przełomu. Czas zatem, żeby ci obywatele, niezależnie od światopoglądu, docenili jego rolę w okresie wcześniejszym i dostrzegli w nim także obywatela, równego pośród równych, który za nich i w ich imieniu upomniał się podstawowe ludzkie prawa.

W czerwcu 1979 r. Polska stała się areną aktywności obywatelskich idących w miliony, łączących praktycznie wszystkie środowiska, a nadto przecinających w poprzek bezduszne struktury państwa, czego ówczesne władze jeszcze długo nie były w stanie zrozumieć. Ci, którzy wtedy rzucili się w wir pracy przy obsłudze pielgrzymki, rok później założyli "Solidarność", a z chwilą upadku komunizmu podjęli pracę w nowym samorządzie, który siłą ich entuzjazmu i nowych podstaw prawnych odzyskał swój właściwy kształt. Przestał być delegaturą partii odpowiedzialną za trwanie idei rewolucyjnej w terenie, a stał się reprezentacją i nadzieją samych obywateli.

Bez czego nie ma samorządności

Wskazanie momentu narodzin polskiej samorządności jest kwestią fundamentalną. Nie chodzi tu bowiem tylko o interpretację faktów, ale o stałe tworzenie przestrzeni obywatelskiej, bez której samorządność nie może się udać. Stara katolicka doktryna społeczna sięgająca swoimi korzeniami dorobku Arystotelesa zawsze utrzymywała, że republika nie jest ani wcześniejsza, ani późniejsza niż dobro pojedynczych obywateli, a zatem rozwija się równolegle z każdym z nich z osobna. Dlatego w gminie, w której zabrakło wolnych ruchów i stowarzyszeń obywatelskich nie można liczyć na zdrową samorządność, a gdyby nawet ta jakimś cudem nagle się zjawiła, pozbawiona wsparcia i kontroli obywatelskiej niechybnie ulegnie korupcji. Nie uda się ona także tam, gdzie burmistrz zapytany o liczbę stowarzyszeń zaangażowanych w wykonywanie zadań publicznych, jest w stanie wskazać jedynie Ochotniczą Straż Pożarną i przedszkole prowadzone przez siostry zakonne. A przecież siły i roli stowarzyszeń obywatelskich nie można mierzyć jedynie ilością podejmowanych zadań publicznych, bo dla rozwoju regionu i gminy równie ważna jest ich zdolność rozpoznawania nowych potrzeb i problemów, a następnie przekładania ich na język społecznej debaty na długo nim staną się one przedmiotem ustaw czy rozporządzeń. Dlaczego zatem w tak wielu polskich miastach i gminach społeczeństwo obywatelskie nie odradza się i nie rozkwita podczas dobrze przygotowanych festynów, świąt dzielnicy lub osiedla, akcji charytatywnych, masowych imprez rekreacyjnych lub choćby wigilii dla ubogich, takich jak ta, którą od lat świętujemy w Krakowie?

Tak się rodzi wspólnota

Istotą tych wszystkich wydarzeń społecznych nie są przecież środki pieniężne, jakie przy okazji udało się zebrać na szlachetny cel, lecz jedyny w swoim rodzaju typ relacji międzyludzkich, których niczym nie można zastąpić. Burmistrz łamiący się opłatkiem na rynku (a nie tylko w ratuszu) z każdym, kto podobnie jak on przyszedł, żeby służyć do stołu bezdomnym, przestaje być urzędnikiem, a staje bliźnim, człowiekiem dla innych. Każdy może go wtedy z bliska ocenić, skomplementować bądź skarcić. Przy kotle z grochówką lub w czasie akcji sprzątania lasu polityk przestaje być członkiem frakcji, stronnictwa lub kliki, a staje się osobą zdolną do nawiązania relacji w wymiarze podstawowych wartości i dokładnie to samo dzieje się z każdym obywatelem, co w konsekwencji przenosi debatę na nową, znacznie bardziej konkretną płaszczyznę. Cnoty stają się wtedy użyteczne, a wady łatwiejsze do wyplenienia. Wiedzą o tym mieszkańcy szwajcarskich kantonów, zobowiązani do odbycia tradycyjnego, zbiorowego marszu "wzdłuż granic ojczyzny", wiedzą także mieszkańcy holenderskich polderów, czuwający solidarnie na wałach, ilekroć morze się sroży, wiedzą również pracowici mieszkańcy Sieny, krzątający się całymi tygodniami wokół słynnego palio. Wszyscy oni wiedzą, że prawdziwa demokracja i samorządność nie rodzi się przy wyborczej urnie, ale w innym, bardziej prozaicznym miejscu, w którym człowiek spotyka się z człowiekiem w celu jak najbardziej praktycznym, a zarazem wspólnym, niezależnie od zapatrywań politycznych czy światopoglądu.

Co zbyt rzadko, a co zazwyczaj?

Moment fundujący to jednak nie wszystko. Odwiecznym polskim problemem jest brak kontynuacji. Wciąż w wielu polskich gminach i powiatach lokalna prasa i lokalne fora internetowe są tak słabe, że miejscowi notable wcale nie muszą się z nimi liczyć, gdyż sami zachowują w nich swoje wpływy. Niewielu obywateli w Polsce potrafi się skrzyknąć, zebrać podpisy, a jeśli trzeba, to również zwołać poważną manifestację, aby w konsekwencji zmusić wszystkie miejscowe partie (a nie tylko kilku znajomych radnych) do rzeczowego rozpatrzenia przedłożonej petycji. W bardzo niewielu powiatach troska o jakość usług publicznych wyraża się w takiej modernizacji i certyfikacji placówek opieki zdrowotnej, która pozwala lekarzom pozostać w Polsce, gdyż pacjenci zwiedziawszy się o ich kunszcie sami ściągają do nich z innych krajów. Równie rzadko przekształcenia własnościowe w polskich gminach doprowadziły do takiej przebudowy publicznego majątku jak w Ostrowie Wielkopolskim, gdzie obywatele sami stali się jego rzeczywistymi akcjonariuszami, posiadającymi realny wpływ na cenę i jakość świadczonych usług. W ogromnej większości polskich gmin i powiatów wykonać usługę publiczną wciąż oznacza mieć ją w całości na własność wraz z całym dobrodziejstwem inwentarza. Na efektywne zarządzanie jakością, na stawianie wymagań i na znaczącą obniżkę kosztów nikt nie ma tam czasu, bo remonty dachów, troska o utrzymanie etatów i inne trywialne zmartwienia właścicielskie pochłaniają całą energię gospodarzy. A przecież nie brak i takich gmin, w których szczegóły finansowe dużych zamówień publicznych dziwnie szybko giną w tajnych archiwach samorządu, niedostępnych opinii publicznej, zaś sami włodarze wykonują tak wiele pozornych ruchów na swoich urzędach, że bez skrępowania pobierają pensje na kilku etatach opłacanych przez nieświadomych niczego obywateli.

Zamiast ryby, zamiast wędki

Kontynuacja, czyli rozwój władzy samorządowej, wymaga zatem stałego rozwoju społeczeństw obywatelskiego, którego pierwszą cnotą jest zawsze zmysł publiczny, czyli umiejętność komunikowania się na wspólnym forum nie w języku spontanicznych roszczeń czy potrzeb, ale w języku jasno zdefiniowanych zadań publicznych, co praktyce oznacza konieczność permanentnej edukacji obywatelskiej oraz istnienia tzw. adwokatury społecznej, czyli takiej działalności pomocowej, która nie polega na dawaniu potrzebującym ani ryby, ani wędki, lecz przekazywania im umiejętności posługiwania się instrumentami prawnymi i finansowymi, jakimi dysponują organy władzy publicznej. W polskich warunkach wielu z tych zadań nie są w stanie udźwignąć same organizacje obywatelskie, ani nawet izby gospodarcze, bo te istnieją tylko w metropoliach. Bez publiczno-obywatelskiego partnerstwa Polacy ukryci w szarej strefie nigdy nie wydobędą się z niej o własnych siłach na wolny rynek, na zawsze pozostaną skazani na niedorozwój, jeśli wyspecjalizowane stowarzyszenia, wsparte publicznymi środkami nie nauczą ich zakładać minifirm, spółdzielni i klastrów produktowych, wytwarzających dobra, które z racji swej niepowtarzalności będą w stanie zawojować coraz dalsze rynki. Zapewnienie tym jednostkom elementarnej obsługi księgowej i administracyjnej na początkowym etapie jest nieodzowne, podobnie jak późniejsza życzliwa asystencja, która wszakże nigdy może usuwać ryzyka rynkowej klapy. Obywatele opuszczający za chlebem własny kraj, bądź zakładający za granicami kraju filie swoich przedsiębiorstw mają prawo liczyć na pomoc gminy i to nie tylko w kwestiach językowych czy w skomplikowanej materii prawnej, ale także w zakresie działań promocyjnych, informacji biznesowej, czy wreszcie w postaci gotowości do nawiązania partnerskich kontaktów ponad granicami na poziomie samorządowym.

Jakoś - to za mało

Globalizacja stawia w tym zakresie szczególne zadania przed samorządem regionalnym, dawno już bowiem minęły czasy, kiedy bogaci mogli bez pardonu wygrać każdą walkę o rynki z ubogimi. Dziś ubodzy także mogą wygrywać, jeśli tylko są innowacyjni, poinformowani i zorganizowani, gdyż w ten sposób potrafią szybciej od innych wytworzyć lub przyswoić nowe technologie, a następnie skutecznie zamienić je w atrakcyjny produkt. W kraju takim jak Polska, który rejestruje w Europejskim Urzędzie Patentowym mniej patentów niż Antyle Holenderskie, ważne jest koncentrowanie wysiłków w kilku najbardziej obiecujących specjalnościach. Samorządowe województwa nigdy nie będą w stanie wybudować od zera nowoczesnych laboratoriów, mogą jednak być pierwszym rzecznikiem debaty na poziomie lokalnym i krajowym, która doprowadzi do zdefiniowania trafnych priorytetów. Czynnik obywatelski także i tu odgrywa kolosalną rolę; wszak to od sukcesu najwybitniejszych, znanych z imienia i nazwiska inżynierów i przedsiębiorców zależy to, czy uczelnie, firmy i samorząd będą w stanie choć w części tak skoncentrować swe wysiłki, jak to się stało w Bawarii, Szwecji, Finlandii czy Dolinie Krzemowej za Oceanem.

Założenia reformy samorządowej z 1999 r. przewidywały, że jedna piąta środków, jakimi będą dysponować marszałkowie, trafi na cele inwestycyjne lub będzie z nimi ściśle związana. Założeń tych po dziś dzień nie udało się zrealizować. Unijne fundusze płyną do regionów szerokim strumieniem, nie szerszym wszakże niż wąskie drogi i mosty, które trzeba jak najszybciej załatać lub na nowo postawić. Nawet najbardziej ambitne uczelnie aplikują o europejskie środki głównie po to, by poprawić własną infrastrukturę. Stajemy się zagłębiem usług, także tych świadczonych na odległość, zaspokajamy dwie trzecie europejskich potrzeb w zakresie AGD, a jednocześnie raz po raz przekonujemy się, że tam, gdzie nie udało się nam dokonać radykalnej zmiany jakościowej, jak choćby w produkcji statków nowej generacji, niespodziewanie tracimy wszystko mimo najszczerszej woli, by się jakoś unowocześnić. Ale "jakoś" nie wystarczy. Czas pomyśleć o ludziach, o stypendiach w najlepszych ośrodkach naukowych, o specjalistycznych programach badawczych, możliwie blisko związanych z potrzebami rodzimego przemysłu, trudnych i ryzykownych, ale zarazem dających regionowi szansę na skok technologiczny i cywilizacyjny, którego inni mogliby nam już wkrótce pozazdrościć tak, jak zazdroszczą nam początków naszego samorządu.


Autor jest jezuitą, współpracownikiem Centrum im. Mirosława Dzielskiego, doradzał autorom reformy samorządowej oraz władzom samorządowym różnych szczebli, wielokrotnie uczestniczył w seminariach organizowanych przez regiony Małopolski i Turyngii.